3/10/2014

Wszystko złoto, co się nie świeci!

Bardzo często odwiedzam sklepy ze starociami. Powody mam rożne. Czasem idę po konkretną rzecz, którą zwykle wcześniej sobie upatrzyłem, albo ktoś mi o niej powiedział, innym razem idę z założeniem, że jeśli coś wyjątkowo wpadnie mi w oko, stanie się moje, a bywają sytuacje, że muszę sobie po prostu popatrzeć. I tak każda dłuższa przerwa między codziennymi obowiązkami, spędzana jest przeze mnie właśnie w graciarniach. Celowo napisałem "w graciarniach", bo rzadko bywam w sklepach, gdzie meble są naprawdę wyselekcjonowane, każdy z nich ma swoją historię i lśni jakby wyprodukowano go wczoraj. Takie miejsca odwiedzam zdecydowanie rzadko, a właściwie powinienem napisać, że zdarzyło mi się to raz. Wolę iść tam, gdzie trzeba coś wyszukać, przerzucić cały stos krzeseł, by dokopać się do tego jednego, które znajdowało się na samym końcu (a później stwierdzić ze to jednak nie to). Mam kilka takich miejsc, ale z czasem przy mojej częstotliwości odwiedzin przestawały być one dla mnie interesujące. Poznałem cały asortyment, nowości nie było zbyt wiele, w oczy zaczęły mi się rzucać współczesne "kopie" made in ChRL wymieszane z oryginałami, a ceny coraz bardziej kosmiczne. Pewnego razu znalazłem w jednym z takich sklepów metalowe łóżko z IKEA, szukałem czegoś w tym rodzaju do postawienia na tarasie, zapytałem więc o cenę. Było o kilkadziesiąt złotych droższe od ceny nowej sztuki prosto ze sklepowej półki. Częstym i absolutnie nie do przebicia argumentem przy wycenianiu takich mebli jest hasło "bo stare". Postanowiłem poszukać nowego "źródła".
Któregoś dnia dostałem telefon, że na jednej z okolicznych wsi, w sporym budynku, gdzie dawniej mieściła się świniarnia, jest targ staroci, czynny tylko w weekendy od kwietnia do września, za to co chwilę przywożą tam coś nowego. Pojechałem, żeby to zobaczyć. Wspomniany budynek przeładowany był różnego rodzaju przedmiotami. Od niedziałających telewizorów i spalonych żarówek na sztuki po kije golfowe, ubrania i święte obrazki. Zwróciłem uwagę na kilka mebli, ale po tym jak się do nich dostałem  okazywało się, że są albo z płyty, albo z rożnych powodów w ogóle nie nadają się do użytku. Największym zainteresowaniem wśród sporej zresztą grupy kręcących się tam ludzi, cieszyły się meble nowe, takie z których wystarczyło jedynie obetrzeć kurz... Nic tu po mnie, jadę do domu. W tym momencie zupełnie niespodziewanie usłyszałem od sprzedawczyni, że z tyłu jest jeszcze magazyn, w którym trzymane są rzeczy nie do wystawienia na sprzedaż lub jeszcze bardziej tajemnicze, bo tak zwane "odłożone". Wszedłem tam i pierwsza moja myśl brzmiała mniej więcej: "przecież ja mam za mały samochód!". Ów magazyn wyglądał w ten sposób, że na sporej, prawie dwustumetrowej powierzchni leżała góra mebli, która przy wysokich ścianach sięgała sufitu. Przy każdym ruchu w powietrze wzbijały się kłęby kurzu, a przez niewielkie okna do środka wdzierało się słońce tworząc skośne słupy światła.  Było tam wszystko. Stare krzesła thonetowskie z wytłoczonymi na sklejkowych siedziskach ornamentami, dziesiątki tekturowych i skórzanych walizek, drewniane fotele do bujania, wezgłowia łóżek, toczone nogi do jadalnianych stołów, mosiężne żyrandole, kredensy, pufy, czy owalny niciak z szufladami na giętych nóżkach...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz