Bardzo często odwiedzam sklepy ze starociami. Powody mam
rożne. Czasem idę po konkretną rzecz, którą zwykle wcześniej sobie upatrzyłem,
albo ktoś mi o niej powiedział, innym razem idę z założeniem, że jeśli coś
wyjątkowo wpadnie mi w oko, stanie się moje, a bywają sytuacje, że muszę
sobie po prostu popatrzeć. I tak każda dłuższa przerwa między codziennymi
obowiązkami, spędzana jest przeze mnie właśnie w graciarniach. Celowo napisałem
"w graciarniach", bo rzadko bywam w sklepach, gdzie meble są naprawdę
wyselekcjonowane, każdy z nich ma swoją historię i lśni jakby wyprodukowano go
wczoraj. Takie miejsca odwiedzam zdecydowanie rzadko, a właściwie powinienem
napisać, że zdarzyło mi się to raz. Wolę iść tam, gdzie trzeba coś wyszukać,
przerzucić cały stos krzeseł, by dokopać się do tego jednego, które znajdowało
się na samym końcu (a później stwierdzić ze to jednak nie to). Mam kilka takich
miejsc, ale z czasem przy mojej częstotliwości odwiedzin przestawały być one
dla mnie interesujące. Poznałem cały asortyment, nowości nie było zbyt wiele, w
oczy zaczęły mi się rzucać współczesne "kopie"
made in ChRL wymieszane z oryginałami, a ceny coraz bardziej kosmiczne. Pewnego
razu znalazłem w jednym z takich sklepów metalowe łóżko z IKEA, szukałem czegoś
w tym rodzaju do postawienia na tarasie, zapytałem więc o cenę. Było o
kilkadziesiąt złotych droższe od ceny nowej sztuki prosto ze sklepowej półki.
Częstym i absolutnie nie do przebicia argumentem przy wycenianiu takich mebli
jest hasło "bo stare". Postanowiłem poszukać nowego
"źródła".
Któregoś dnia dostałem telefon, że na jednej z okolicznych wsi, w sporym
budynku, gdzie dawniej mieściła się świniarnia, jest targ staroci, czynny tylko
w weekendy od kwietnia do września, za to co chwilę przywożą tam coś nowego. Pojechałem,
żeby to zobaczyć. Wspomniany budynek przeładowany był różnego rodzaju
przedmiotami. Od niedziałających telewizorów i spalonych żarówek na sztuki po
kije golfowe, ubrania i święte obrazki. Zwróciłem uwagę na kilka mebli, ale po
tym jak się do nich dostałem okazywało się, że są albo z płyty, albo z
rożnych powodów w ogóle nie nadają się do użytku. Największym zainteresowaniem wśród
sporej zresztą grupy kręcących się tam ludzi, cieszyły się meble nowe, takie z
których wystarczyło jedynie obetrzeć kurz... Nic tu po mnie, jadę do domu. W
tym momencie zupełnie niespodziewanie usłyszałem od sprzedawczyni, że z tyłu
jest jeszcze magazyn, w którym trzymane są rzeczy nie do wystawienia na
sprzedaż lub jeszcze bardziej tajemnicze, bo tak zwane "odłożone". Wszedłem
tam i pierwsza moja myśl brzmiała mniej
więcej: "przecież ja mam za mały samochód!". Ów magazyn
wyglądał w ten sposób, że na sporej, prawie dwustumetrowej powierzchni leżała
góra mebli, która przy wysokich ścianach sięgała sufitu. Przy każdym ruchu w
powietrze wzbijały się kłęby kurzu, a przez niewielkie okna do środka wdzierało
się słońce tworząc skośne słupy światła. Było tam wszystko. Stare krzesła
thonetowskie z wytłoczonymi na sklejkowych siedziskach ornamentami, dziesiątki
tekturowych i skórzanych walizek, drewniane fotele do bujania, wezgłowia łóżek,
toczone nogi do jadalnianych stołów, mosiężne żyrandole, kredensy, pufy, czy
owalny niciak z szufladami na giętych nóżkach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz